Strona 1 z 1

Pierwsze kroki - Turcja

PostNapisane: 9 mar 2012, o 23:00
przez Yolanita
Słów kilka o moich przygodach autostopowych w Turcji. Nie planowałam powstania takiej relacji, więc niestety nie mam zbyt wielu zdjęć z wyprawy i dla ścisłości większość z nich jest autorstwa mojego ówczesnego chłopaka, którego odwiedzałam w Antalyi, gdy był na erasmusie. Ta relacja opowiada o moich pierwszych, nieśmiałych doświadczeniach z autostopem. Mając wstęp za sobą, zaczynamy:

1. Termessos czyli zdobywam niezdobyte miasto


Termessos to ruiny starożytnego miasta, położone na wysokości 1050 m n.p.m. Mają sławę „orlego gniazda“ jedynego, którego nie udało się zdobyć Aleksandrowi Wielkiemu. Podobno próbował to uczynić w 333 r p.n.e. Ja porwałam się na to gniazdo w sandałkach.. skądinąd wygodnych. Ponieważ klimat nie ułatwiał chłopcom wczesnego wstawania, wyruszyliśmy gdzieś po 11.00 z domu, łapiąc – dosłownie i w przenośni – autobus w stronę otogara („dworzec’). Kto poruszał się komunikacją miejską w Turcji, ten wie, że nie istnieje tam pojęcie rozkładu autobusów – na szczęście pojęcie przystanków też jest tam luźno traktowane, stąd łatwo wsiąść do autobusu po trasie. Dobrze też zapamiętać numer 600 – to linia łącząca havalimanı („lotnisko)], z otogarem, leżącym w innej części miasta.

Obrazek

Otogar zaskoczył nas nieco… ukryty wśród palm, z widocznym z daleka dachem w energetycznym pomarańczowym kolorze, niewiele miał wspólnego z tym, co zwykle kojarzy mi się pod pojęciem dworca.

Obrazek

Mój czas na debiut w roli autostopowicza miał niedługo nadejść, tymczasem wsiedliśmy do autobusu odjeżdżającego w stronę Korkuteli. Poprosiliśmy kierowcę, co jest przyjętym zwyczajem, aby wysadził nas na skrzyżowaniu, gdzie odchodzi droga do zrujnowanego miasteczka Termessos.
Razem z nami wysiadła para turystów, która namawiała nas do wspólnego wzięcia taksówki. Kierowca czyhający tam na niewinnych turystów zażyczył sobie od nas 50 lirów za 9-kilometrowy podjazd. To prawda, że wyruszając w trasę tak byłam przygotowana, że nie miałam choćby plastrów na bąble, ale wszystkim nam „zielonym” ta cena wydała się jak z księżyca i tylko wyśmialiśmy taksówkarza. Parka chwilę się wahała, po czym posłusznie wgramoliła się do samochodu, zaś kierowca zatrzymywał się co i raz po trasie, najpierw, aby negocjować warunki, a potem, aby nam złośliwie podogryzać. Mieliśmy go w nosie, więc w końcu mu się znudziło, my zaś doszliśmy do bram Gulluk Dagi Milli Park. Po opłaceniu za wejście – nie pamiętam sumy, ale z pewnością najwyżej kilka lirów – dowiedzieliśmy się, że za jakie trzy godziny (dokładnie nie pamiętam) zamykają park. Ruszyliśmy więc ostro z buta i z łap… Zwyczajem tureckim przypałętał się do nas pies. Pełno jest ich w samej Antalyi i poza nią, szczególnie jeśli odbije się z głównych ulic na osiedle lub na plażę, można spotkać całe grupy uroczych kundli z połyskującą sierścią, które za jedno ciepłe spojrzenie stają się Twoimi przyjaciółmi. Nie inaczej było teraz, nasz dzielny towarzysz, zwany pieszczotliwie Tavuczkiem (w wolnym tłumaczeniu „kurczaczek”) przebył z nami całą drogę pod górę, a potem gonił nas jeszcze po ruinach.
Pogoda była cudna, słońce, niebieskie niebo, wiatr, który orzeźwiał, a wokół las. Drzewa przerzedzały się jednak, wraz z wysokością, a nam ukazywał się surowy krajobraz dzikich skał masywu Taurus.

Obrazek

Obrazek

W pewnym momencie zobaczyłam przed sobą tablicę z napisem Kral Yolu. Jak się okazało, informował nas o tym, że znajdujemy się na „Królewskiej Drodze”, czy też „Trakcie Królewskim”, starożytnym szlaku handlowym prowadzącym z Sardes do Suzy. Mijał czas, słońce spiekało nas coraz bardziej, ale przede wszystkim podziałało na moje stópki, które zaczęły coraz mocniej ocierać o sandałki. A tu wszędzie pusto – góry, gdzieniegdzie drzewa i nasza droga pełna zakrętów, której końca wypatrywaliśmy gdzieś het het przed nami. Z każdą minutą robiłam się coraz bardziej niespokojna – nie wiedziałam jak ja dam radę dojść, a z drugiej strony przeszliśmy już większość trasy, jak moglibyśmy teraz zawrócić..?! Ostatni i jedyny samochód jadący pod górę minął nas jakąś godzinę-półtorej temu. Czasem zjeżdżało coś w dół, a że droga zakręcała wiele razy to zdawało się potem, jakby jakiś pojazd wjeżdżał właśnie pod górę, co strasznie mnie drażniło. Oszukałam się tak parę razy, więc tym bardziej nieprawdopodobny wydał mi się widok wjeżdżającego pod górę olbrzymiastego, białego autokaru, który ukazał się nagle zza zakrętu. Chwilę trwało moje zaskoczenie i wahanie, po czym zaczęłam energicznie wymachiwać rękami, żeby się zatrzymał. I tak ostatnie pół kilometra przejechaliśmy z bardzo sympatyczną grupą seniorów z Kanady. Niektórzy podchodzili do nas po wyjściu z autobusu i z niedowierzaniem pytali, czy przeszliśmy całą te trasę pieszo. Na twierdzącą odpowiedź słyszeliśmy tylko: Are you crazy?
Dotarliśmy na parking, gdzie stoi łuk triumfalny Hadriana.

Obrazek

Następnie podążyliśmy stromą ścieżką na poszukiwanie właściwych ruin miasta. Wśród porozrzucanych kamiennych bloków rozpoznać można było m.in. grobowce, studzienki, jakiś system kanalizacyjny. Była tam starożytna agora, a przede wszystkim świetnie zachowany, jak na taki okres czasu, amfiteatr.

Obrazek

Obrazek

Teatr jest położony na zboczu góry, skąd rozpościerał się widok zapierający dech w piersiach.

Obrazek

Obrazek

Uczynni Kanadyjczycy odwieźli nas z powrotem aż do samej Antalyi. Droga w dół do bram parku zajęła nam jakiś kwadrans, w czasie którego podziwiałam zręczność tureckiego kierowcy, który świetnie manewrował wielkim autokarem na ostrych zakrętach o prawie 180°. Przede wszystkim jednak cieszyłam się, że mamy transport, bo już wyobrażałam sobie, jak schodzę z powrotem te 9 kilometrów na bosaka..


2. Czar Kurşunlu

Nigdy nie byłam nad prawdziwym wodospadem, więc był to jeden z podstawowych punktów programu w okolicy Antalyi. Kurşunlu spodobał mi się na zdjęciach, które widziałam w internecie i tam też pojechałam ze swoim ówczesnym mężczyzną. Jak sprawdziliśmy w przewodniku, wodospad położony jest na północny wschód od Antalyi. Problem polegał na tym, że nie wiedzieliśmy jak się tam dostać. W przewodniku znalazłam informację o autobusie odjeżdżającym z Halk Pazari. Po półgodzinie bezsensownego kręcenia się tam i rozmów z nie mówiącymi po angielsku mieszkańcami (spotkaliśmy też jednego osobnika, z którym dogadywałam się łamaną niemczyzną), zrozumieliśmy, że żaden autobus stąd nie odjeżdża już w tamtym kierunku i najlepszym wyjściem jest jechać na otogar – znowu kawał przez miasto. Na dworcu bezskutecznie próbowaliśmy znaleźć jakiś busik jadący w tamtą stronę. W końcu nie pozostało nam nic innego niż dojechać jak najdalej na kraniec miasta i łapać tam stopa. Musze powiedzieć, że od początku mieliśmy szczęście do tej rozrywki, chociaż pierwsze minuty, gdy nam odmachiwano, migano światłami albo pokazywano, że stoimy w złym miejscu ;) nie napawały optymizmem. Niestety czas pozacierał mi w pamięci naszych przesympatycznych kierowców i żałuję, że nie mam żadnego z nich na zdjęciu. Pamiętam jednak, że w pewnym momencie złapaliśmy pojazd z dwoma facetami, którzy pomimo, że jechali tylko kawałek w stronę wodospadu i nie wiedzieli w ogóle, gdzie on się znajduje, postanowili nam pomóc w odszukaniu go. W pewnym momencie przystanęliśmy po środku jakiejś wsi, przy straganie z bananami, a jeden z nich spytał się o drogę miejscowej sprzedawczyni. Podwieźli nas pod samą bramę parku, w którym znajdował się wodospad. Pożegnaliśmy ich nieśmiertelnym teşekkür („dziękuję”), które powtarzałam jeszcze wiele razy, szczególnie w czasie naszej wyprawy do Pamukkale.
Wodospad był mniej okazały, niż się to wydawało na zdjęciach, co mnie z początku trochę rozczarowało. Jednak sceneria wokół, ze splątanymi zaroślami i spowijającymi skały bluszcze nadawała mu egzotyczny klimat, trochę jak z dżungli.

Obrazek

Wokół było mnóstwo kamiennych ścieżek i mostków do spacerowania. Po drodze przykuwały naszą uwagę nieznane rośliny, drzewa wygięte w fantastyczne kształty, itp. Jednak gdy tylko oddalaliśmy się od głównych tras, mogliśmy zaobserwować, że teren parku jest już nieco zaniedbany. Pomijając jedną dużą grupę turystów, po parku chodziły nieliczne grupki lub pary, i to w okolicy samego wodospadu. Jak widać na obrazku na wyprawy wybieram się w adidaskach.

Obrazek

Obrazek

Najpiękniejszym momentem tam była chwila, w której rozbłysło w pełni słońce, od którego krajobraz zaczął się mienić niespotykanymi barwami.

Obrazek


3. Płonące góry

Takie jest tłumaczenie słowa Yanartas, oznaczającego jedne z najbardziej niezwykłych zjawisk geologicznych w Turcji. Inna potoczna nazwa to Chimaera, związana oczywiście z grecką mitologią. Mieliśmy tym razem do przebycia jakieś 70 kilometrów szosą na południowy zachód, około 7 km drogą w dół do wioski Çıralı i stamtąd jeszcze parę kilometrów do samych gór i na szczyt. Z otogaru złapaliśmy autobus w stronę Olimposu i wysiedliśmy na przystanku za zejściem drogi prowadzącej do Çıralı, a oznakowanej już tabliczką z napisem Chimaera. Niestety mieliśmy zbyt mało czasu, aby zajrzeć do Olimposu, gdzie poza zwiedzaniem ruinek mogłabym wypróbować efekt zwiększonej dawki tlenu na mózg – podobno tamtejsze powietrze okropnie człowieka rozleniwia, i stąd też pewnie jest znanym i odwiedzanym miejscem na mapie hippisów. Posiedzieliśmy chwilę na przystanku w altanie wyściełanej tureckim dywanem, a potem zakupiliśmy jedne z tych małych, poręcznych paczek ciasteczek, wyglądających jak miniaturki „Hitów” czy „Piegusek”. A trzeba było zabrać pętko dobrej kiełbasy ;) Niestety w Turcji ciężko jest spotkać dobrą wędlinę, a tym bardziej kiełbasę - jest to towar deficytowy i stąd też bardzo drogi, ale to tak na marginesie.
Kiedy doszliśmy do naszego zejścia, kierowca busa czekającego na taką okazję, zaproponował nam podwózkę, ale życzył sobie znów jakąś niezłą sumkę. Nie przeszliśmy pięciu minut, jak udało nam się złapać żółtą terenówkę. Kierowca jechał też na dół do Çıralı i jeszcze w wiosce pokazał nam drogę na Yanartas. Powoli wychodziliśmy z wioski, mijając po drodze wyrosłe jak grzyby po deszczu pansiyon („pensjonat/kwatery”). Teren ten okazał się być oblężony plagą turystów, szczególnie tych sprechających, przyciągniętych zapewne dziką przyrodą (już nie tak dziką, odkąd przyjechali) oraz piaszczystymi plażami. Na pocieszenie drogę umilały nam widoki kwitnących drzewek pomarańczowych, dojrzewających granatów i wielkich, owocujących kaktusów. Ziemia przybrała tutaj nieco czerwonawy odcień. U podnóża gór zobaczyliśmy wielkie boisko do gry w piłkę, co wywołało zachwyt u mojego faceta. Ale przyznałam mu rację, w takiej scenerii to chyba sama zaczęłabym regularnie trenować.. A wracając do naszej wędrówki, w której od czasu do czasu, tureckim zwyczajem, towarzyszyły nam jakieś „zaprzyjaźnione” psy, to zaczynało już zmierzchać, gdy minęliśmy ostatnie zabudowania i opuszczony sklepik i powoli przybliżaliśmy się do celu naszej wyprawy.

Obrazek

Obrazek

Gdy dotarliśmy na teren parku panował już półmrok, ale pod górę udało się nam wejść jeszcze bez oświetlania sobie drogi. A podejście nie należy do najłatwiejszych, bo idzie się tam miejscami po nieregularnych i często stromych blokach kamiennych – podziwiałam dziewczynę schodzącą z góry w japonkach(!) – do tego droga lubi się rozdzielać, więc trzeba uważać na szlak, co ma znaczenie przy wspinaczce po zmierzchu.
Wreszcie ujrzeliśmy ogniska wyzierające ze skalistego zbocza „płonącej góry”. Nie były one nadnaturalnie wielkie, a niektóre wręcz malutkie, a jednak niesamowita była świadomość, że one nigdy nie gasną. Przyczyną ognia jest wydobywający się spod skał metan, który naturalnie zapala się pod wpływem powietrza, stąd nawet gdy wiatr zdmuchiwał jakieś ognisko, za chwilę znów w tym miejscu płonął ogień.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ze zbocza rozciągał się widok na światła Antalyi w dole, a ja miałam poczucie, że znajduję się na Czarodziejskiej Górze. Przy ogniskach siedziały jakieś grupki znajomych, turystów, a przy jednym toczyło się spotkanie jakiejś grupy religijnej. Zajęliśmy sobie własną miejscówkę i chętnie spędziłabym tam noc pod chmurką, jednak nie byliśmy na to przygotowani i w końcu musieliśmy się zbierać.
Szczęśliwie mój mężczyzna miał latarkę w telefonie, bo ja oczywiście zostawiłam latarkę w walizce… A jak wspominałam droga była kamienista i stroma. Po zejściu z góry trasa do wsi też była w większości nieoświetlona, ale moją największą radość wzbudziły wtedy otwarte dla wieczornych turystów restauracje ;) A takie oto wesołe danie otrzymałam w jednej z nich:

Obrazek

Była jakaś 22.00, gdy ruszyliśmy w dalszą drogę – a dla przypomnienia mieliśmy 7 km kiepsko oświetloną drogą do szosy, skąd zostawało jeszcze około 70 km do samej Antalyi. Nie chcieliśmy wydawać na pansiyon (chociaż ja się już powoli skłaniałam do tego), więc ruszyliśmy w drogę. Patrząc wstecz to była kapitalna przygoda i dobrze zrobiliśmy ruszając w drogę. Jednak miałam momenty zwątpienia, jak nie mogliśmy nic złapać z pół godziny i zastanawialiśmy się czy w ogóle dobrze idziemy. Było coraz mniej domów, za to nad nami niebo pełne gwiazd, więc było mi trochę piękno, a trochę straszno. Aż tu nagle z za zakrętu wyłonił się busik! Skąd i dokąd go niosło o tej porze – nie wiem, ale podwiózł nas pod samą górę. Z jednej strony super, ale z drugiej strony trafiliśmy na nieoświetloną szosę. I tu znów przydała się latarka w telefonie (dzięki której może nie zakończyliśmy życia pod kołami). Naszym wybawieniem okazał się kierowca małego białego dostawczaka. Łamanym tureckim dogadaliśmy się, że Pan podwiezie nas do Antalyi. Dla mnie to było w tamtym momencie jak mały cud, że nie spędzę tej nocy nie wiadomo gdzie, marznąc na trasie szybkiego ruchu (czy jak ją zwą) i bez przesiadek dojedziemy te 70 kilometrów do miasta. Z tego szczęścia zasnęłam w samochodzie…

Obrazek

4. Wyprawa do Pamukkale

Teraz to nie przelewki! Wypuszczamy się w trasę po dzikiej Turcji i nie wracamy do domu na noc! :D Wyruszamy, aby zobaczyć zjawiskowe Pamukkale, a po drodze chcemy też zawitać do kilku miejsc, w zależności jak wyjdzie z czasem. Nasz orientacyjna trasa to Antalya- Ağlasun(Sagalassos)-Burdur- Yeşilova-Denizli-Pamukkale-Karahayit-Denizli-Antalya. Zaczynamy podróż trasą Antalya-Burdur. Pierwszym naszym przystankiem mają być ruiny Sagalassos. Ubrana na cebulkę, z moim plecaczkiem niezbyt dużych rozmiarów, aby nie przeciążać kręgosłupa :p nie mogę się doczekać przygód po drodze i miejsc, które mamy zobaczyć (tak, właśnie w tej kolejności). Wyprawa na Yanartas pobudziła mój apetyt na trudne sytuacje i komplikacje autostopowe. I rzeczywiście z początku łapanie stopa szło nam dość niemrawo w porównaniu z poprzednimi dniami, bo gdy wreszcie ktoś się zatrzymywał, to okazywało się, że niedaleko było jakieś skrzyżowanie na którym nasze trasy się rozmijały albo kierowca dojeżdżał tylko do najbliższej stacji benzynowej, etc. Potem jednak rozkręciliśmy się całkiem nieźle. Gdy przejechaliśmy przez pasmo górskie, ukazał się nam surowy krajobraz równiny pokrytej suchą ziemią, z rzadka przetykaną drzewami lub drobnymi krzaczkami, otoczonej górami, tak samo ozdobionymi gdzieniegdzie kępkami zieleni. Na niewielkich połaciach, pokrytych trawą, wypasały się owce. Po drodze mijaliśmy wsie i małe miasteczka – i tu Turcja znów zaskakiwała nas kontrastami – na końcu takiego wyglądającego na niezbyt bogate czy zaludnione miasteczko widziałam wielki, piętrowy sklep z sukniami ślubnymi(!). Skąd oni mieli tam klientów, ja nie mam pojęcia, ale zwykle takie „sklepy” wyglądały bardzo okazale, a z witryny już z daleka rzucały się w oczy suknie w najróżniejszych kolorach – różowe, lawendowe, ciemnożółte, itd.
Jak to bywa, trafialiśmy na przeróżne samochody – od osobowych po wielkie ciężarówy, od rozsypujących się gratów, po luksusowe autka. Kierowca takiego autka zatrzymał się z nami na chwilę na stacji benzynowej, aby obmyć twarz i ręce… i jak gdyby nic, zostawił nas w swoim samochodzie. Częściej jednak zdarzało się nam łapać te starsze modele, a czasem wraki, jak ten, który dowiózł nas do skrętu na Ağlasun…brakowało tylko dymu buchającego z maski dla dopełnienia obrazka. Za to kierowca był bardzo miły, jak większość zresztą, do tego stopnia, że złapał nam kolejną podwózkę, która zapadła nam długo w pamięć. Kierował młody chłopak, a my gnieździliśmy się u niego w szoferce na jednym siedzeniu i tak przejechaliśmy kilkanaście kilometrów do miasteczka. Tam, kierowca przejechał przez labirynt uliczek, po czym przystanął przy jakimś sklepie. Wysiedliśmy. Chłopak nie mówił ani słowa po angielsku, ale na migi pokazał nam, żebyśmy czekali. Wszedł do tego sklepu czy biura, pogadał chwilę z siedzącym tam znajomkiem, po czym ten chłopak zniknął i za chwilę podjechał pod nas samochodem. Zawiózł nas kolejne 6 czy 7 km pod górę do ruin Sagalassos. Byliśmy zaskoczeni, że nie chciał od nas żadnej zapłaty i żegnaliśmy się z nim serdecznym çok teşekkür („bardzo dziękuję”). Historia tego starożytnego miasta, położonego na wysokości około 1400 m n.p.m., sięga wielu wieków przed nasza erą. W 334 r. p.n.e. stało się celem atakiem Aleksandra Wielkiego, po nieudanej próbie zdobycia Termessos. Jednak w tym przypadku miasto zostało zdobyte i już pod władzą perską stało się ośrodkiem produkcji ceramiki.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Straszliwie tam wiało i ciężko było oddychać, za to widoki były przepiękne. Schodzić do miasta musieliśmy sami, ale w słoneczku to był bardzo przyjemny spacer. Zgłodniali wpadliśmy do jakiejś knajpki przy rynku by zamówić, jak zwykle tavuk şiş (omówiony dalej), po czym łapaliśmy stopa, by z powrotem dojechać do trasy Antalyia-Burdur. Zanim złapaliśmy podwózkę zdążyliśmy obejrzeć sobie trochę okolicę. Mijaliśmy grupki tureckich chłopaków, chodzących tam i sam bez celu. Widzieliśmy też starsze kobiety, spacerujące w śmiesznych szerokich spodniach z krokiem na wysokości kolan, imitujących spódnicę, uszytych z lekkiego materiału w drobne wzorki albo kwiatki. Pewien uprzejmy dziadek podwiózł nas do głównej trasy i o ile dobrze pamiętam, zrobił nam niedźwiedzią przysługę, łapiąc nam autobus do Burduru. Głupio nam było, więc wsiedliśmy. Do Burduru, położonego w sąsiedztwie gór i jeziora , wjeżdżaliśmy o zachodzie słońca. Rozkoszowanie się widokami psuł nam fakt, że nie wiedzieliśmy skąd i jak dotrzeć do Denizli, oddalonego jeszcze o ok. 150 kilometrów. Poza tym, nalegałam abyśmy zobaczyli Salda Gölü niedaleko miejscowości Yeşilova. Tymczasem dojechaliśmy busem do otogaru. Jak dobrze pamiętam, znaleźliśmy tam jakiś rozkład, ale być może wszystkie autobusy do Denizli już odjechały albo następny miał być dopiero za parę godzin, w każdym razie było tam jeszcze okienko informacji, gdzie też potwierdziły się pesymistyczne prognozy. W końcu postanowiliśmy udać się na zachodni kraniec miasta i tam łapać stopa, co będzie to będzie.
Było już ciemno, więc może dodatkowo nie wzbudzaliśmy zaufania? W każdym razie tamtejsi kierowcy nie chcieli się zatrzymywać, co najwyżej błyskali na nas światłami. Stopniowo oddalaliśmy się od centrum miasta, aż wreszcie zatrzymał się przy nas samochód z dwoma gościami w średnim wieku. Jak zwykle nie znali oni angielskiego, ale dogadaliśmy się jakoś, że Denizli nie wchodzi w grę, ale Yeşilova (ku mojej radości) owszem. Panowie rozumieli, że zapewne szukamy jakiegoś pansiyon, żeby przenocować. Nie wyprowadzaliśmy ich z błędu, bo właściwie sami nie wiedzieliśmy, czy będziemy próbowali dostać się jeszcze tej nocy do Denizli, czy rzeczywiście poszukamy noclegu w Yeşilova. Droga prowadziła przez równiny, przetykane od czasu do czasu pasmami gór w oddali lub pojedynczymi szczytami, gdzieniegdzie przebłyskiwała tafla jeziora, oświetlona przez rozgwieżdżone niebo… W czasie jazdy miałam taki podskórny strach, co do naszych „wybawicieli”, który na szczęście okazał się być niepotrzebny. Przejeżdżając przez Yeşilova, zapytali nas czy chcemy coś zjeść, ale nie wiedzieliśmy, czy będą na nas czekać, więc energicznie zaprzeczyliśmy. Woleliśmy znaleźć się w pobliżu pansiyon, jeśli jednak zdecydujemy się przenocować. Panowie zawieźli nas do jednego pansiyon, prowadzonego przez ich znajomego, sądząc po przywitaniu, i zapewne przedstawili nas jako szukających pokoju, a wręcz poszli z nami zobaczyć, czy odpowiada nam pokój zaproponowany przez gospodarza. Nocleg kosztował nas ok. 35 lira za dwie osoby, jak dobrze pamiętam, co wydało się nam korzystną ceną, więc zostaliśmy tutaj. Za to jedzenie było trochę droższe niż w Antalyi. W nocy nic nie było widać z okien restauracji, ani też nie chodziliśmy po terenie tego przydrożnego hoteliku. Po prostu miałam wrażenie, że jesteśmy nad jeziorem. A o to, co ukazało się nam rano przed oknem:

Obrazek

Obrazek

Właściwie rano Salda Gölü nie miało tak bajecznej barwy, ale nabrało jej, gdy słońce stanęło wysoko na niebie.

Obrazek

W naszej łazience był nieszczelny prysznic i też było coś nie tak z temperaturą, bo leciała albo zimna woda albo ukrop i pamiętam, że biegałam do innej łazienki, gdzie znowu woda nagrzewała się przez milion lat. Nasze śniadanie złożone było z prażonych migdałów, resztek maminego(z Polski!) ciasta i tureckiej kawy z hotelowej restauracji. Pierwszy normalny posiłek tego dnia dane nam było zjeść dopiero po 22.00. Późno wyszliśmy z hotelu i też kiepsko nam szło łapanie stopa. W końcu trafiliśmy na dwóch gości, którzy mogli nas podwieźć, ale tylko krótki kawałek. Nie wiedzieliśmy, jednak, że chodzi o dosłownie paręset metrów! Potem samochód zawinął polną dróżką w stronę działki nad jeziorem. Jadący na miejscu pasażera potrafił porozumieć się łamanym niemieckim, więc dowiedziałam się, że pracował szereg lat za granicą, w Danii czy Holandii, w każdym razie niedaleko granicy z Niemcami i stąd znał trochę niemieckiego. Zarobił trochę pieniędzy i zaczął budować nad jeziorem swój pensjonat. Pobieżnie patrząc, szło mu to ze średnimi efektami, ale może jeśli zainwestuje więcej, to coś z tego fajnego wyjdzie..? Okazało się, że kierowcą samochodu był jego brat, który pracował też jako kierowca, tyle, że autobusów. Już wcześniej poinformowali nas, że niedługo będzie autobus do Denizli, na co przyznaliśmy się im, że autokar jest dla nas za drogi (generalnie fajniejszy był autostop, a znowu liczyliśmy się z jakimiś nieprzewidzianymi wydatkami, więc odkładaliśmy jazdę autobusem, szczególnie na tak długiej trasie - ok. 80 km – czego im oczywiście nie próbowaliśmy wyjaśniać). Nie wiem, czy wydaliśmy im się biedni, czy był to po prostu gest serdeczności – w gruncie rzeczy do końca nie wiem, co oni naprawdę załatwiali – ale w efekcie sprechający znajomy powiedział, że brat załatwił nam przejazd autokarem do Denizli za darmo. Byliśmy bardzo zaskoczeni i nie dowierzaliśmy trochę w aż taką gościnność, tymczasem nasz gospodarz próbował umilić nam czas oczekiwania proponując nam piwo i papierosy. Niedługo zjawiło się tu także starsze małżeństwo. Mężczyzna był ponoć nauczycielem angielskiego, więc porozmawialiśmy chwilę. Oni obydwoje, a może tylko kobieta, pochodziła z Bośni. Ogólnie była to bardzo sympatyczna para i szczególnie kobieta nastawała na to, żeby nas ugościć, niestety czas naglił i musieliśmy już ruszać na „umówiony” autobus. Gdy nadjechał, nasi znajomi jeszcze z daleka do nas machali i pogwizdywali, na znak że to ten autokar i żebyśmy do niego wsiedli. Dziwne było to spotkanie i całą drogę się nad tym zastanawiałam, dlaczego Ci ludzie to dla nas zrobili i w ogóle, że wciąż nas spotykają osoby, które bezinteresownie nam pomagają, podwożą do celu, choć im nie po drodze, itp.
Teraz, żeby trochę urealnić ten obraz, przyznam się, że nie wiem do dzisiaj, czy naprawdę ten kurs mieliśmy za darmo, ponieważ pod koniec jazdy, pomocnik kierowcy/biletowy/asystent czy jak jest nazywany, wystawiał ludziom coś w rodzaju biletu. Podszedł do nas w pewnym momencie i spytał o coś. Ponieważ nie mieliśmy pojęcia co mówi, uśmiechaliśmy się grzecznie. Pan nie reagował na języki europejskie i po chwili sobie odszedł. Odtąd nabraliśmy wątpliwości, co naszego przejazdu za darmo. Drżałam, jak tylko ten asystent ruszał w stronę pasażerów, ale już więcej do nas nie podszedł. Po wyjściu z autobusu w Denizli poczekaliśmy chwilę, gdyby jednak kierowca zażądał opłaty, jednak nic takiego się nie stało. Autobus odjechał zostawiając nas pełnych wątpliwości.
W Denizli zaskoczyły nas tory kolejowe, które widzieliśmy pierwszy raz w Turcji. Samo miasto było sporych rozmiarów, ale nie mieliśmy czasu by się w nim rozpatrzeć, ponieważ spieszyliśmy się na zachód słońca w Pamukkale. Wsiedliśmy do podmiejskiego busa, ale wskutek nie dogadania się pojechaliśmy za miasto do wejścia na ruiny Hierapolis. Gdybyśmy znali teren, to przeszlibyśmy przez ruiny do skał wapiennych. Ale nie wiedząc o tym połączeniu, złapaliśmy stopa z powrotem do miasta. Żołądek przyklejał mi się do kręgosłupa, więc prawie się pokłóciłam z chłopakiem o te kolację, ale w końcu poszliśmy na kompromis – kupiliśmy w sklepie jakieś paluszki i ruszyliśmy na terasy. Z daleka widać już było śnieżnobiałe zbocze góry, po którym wspinali się turyści.

Mimo swej barwy, zbocze wcale nie jest pokryte śniegiem, a osadem wapiennym, tworzącym tarasy (zwane też terasami). Spływająca z góry woda termalna tworzy w ich zagłębieniach małe jeziora o intensywnej niebieskiej barwie. O zachodzie słońca zaś, wapienna skała barwi się na różowo i pomarańczowo.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Gdy weszliśmy na szczyt słońce było już za horyzontem i powoli zapadał zmrok. Nam ukazał się prawdziwie księżycowy krajobraz.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Na szczycie znajdował się mini park z ławkami, a za nim ruiny starożytnego miasta Hierapolis. Okazało się, że teren ten nie był zamykany, postanowiliśmy więc alternatywnie zwiedzić ruiny nocą. Zdjęcia ze zwiedzania nie oddają niestety wrażeń, których doznaliśmy przy zwiedzaniu ;) Ale naprawdę świetnie było oglądać scenę amfiteatru oświetloną tylko reflektorem albo przechadzać się w ciemności obok wielkich łuków dawnych term, świątyń i innych pozostałości po dawnych mieszkańcach miasta.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po zejściu z góry wyruszyliśmy na poszukiwanie taniego pansiyon, co wcale nie okazało się być proste. Ponieważ planowaliśmy ten nocleg w Denizli, szukaliśmy wcześniej noclegów przez couchsurfing, jednak w związku ze świętem Cumhuriyet Bayramı („Święto Republiki”), przypadające na ten dzień, nie mogliśmy niczego znaleźć. Kilka osób odpisało nam, że albo będzie u rodziny albo zaprasza rodzinę do siebie, więc nie będzie mieć możliwości przenocowania nas. Chodziliśmy więc szukając czegoś taniego, kierując się trochę informacjami z przewodnika, a trochę własnymi przeczuciami. Gubiliśmy się na słabo oświetlonych uliczkach tej niewielkiej, turystycznej miejscowości. Wszędzie otaczały nas reklamy hoteli z basenami, wi-fi, klimatyzacją i innymi „atrakcjami”, którymi chcieli się pochwalić właściciele. Po bezowocnym szukaniu czegoś mniej rozreklamowanego, trafiliśmy do jednego z takich hoteli. Utargowaliśmy w końcu, jak się nie mylę, jakieś 40 lirów za nocleg. Właściciel był trochę gburowaty, ale po prawdzie to byliśmy chyba jego jedynymi gośćmi. Nie mówiąc o tym, że o tej porze roku hotelowy basen był już bezużyteczny. Spadek temperatury czuliśmy już od przejechania przez pierwsze pasmo gór za Antalyą i w głębi lądu było już bardziej jesiennie, niż na wybrzeżu. Po różnych formalnościach związanych z załatwianiem noclegu, poszliśmy wreszcie na upragnioną kolację.
Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze do wód termalnych w Karahayit, jakieś 9 kilometrów za Pamukkale. Jest to miejscowość znana ze swoich wód termalnych o czerwonej barwie. Ma ona właściwości lecznicze i przyjeżdża tam ponoć wiele rodzin tureckich. Ja wyobrażałam sobie, że będę się mogła w niej zanurzyć, ale trochę się przeliczyłam..

Obrazek

Obrazek

Z Karahayit złapaliśmy podwózkę z powrotem do Pamukkale, a stamtąd do Denizli. Kierowca wysadził nas na obrzeżach miasta. Wydawało się nam, że niedługo zejdzie nam wydostanie się za miasto, gdzie moglibyśmy złapać stop w kierunku Antalyi. Szliśmy około półtorej godziny tymi „obrzeżami”, próbując od czasu do czasu coś złapać, ale bezskutecznie. Gdy zdecydowaliśmy się wsiąść na chybił trafił do przejeżdżającego busa, skręcił nam za moment z głównej trasy. Na szczęście potem złapaliśmy inny bus, który jechał do miejscowości na południowy wschód od Denizli. Tam, jak gdyby nigdy nic, złapaliśmy samochód, który zawiózł nas kolejne dwieście kilometrów do Antalyi.

5. O Antalyi i nie tylko.

Chciałam jeszcze poświęcić parę słów Antalyi, która jest dość hałaśliwym miastem, po którym chodzą tłumy turystów, szczególnie słychać Niemców i Rosjan, poza tym jest jednak urokliwym miastem, dzięki położeniu w zatoce Morza Śródziemnego i w pobliżu gór.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

W Antalyi jest piękny port, z którego odpływa oczywiście masa statków turystycznych, oferujących m.in. rejs do wodospadów Düden, widocznych najlepiej od strony morza.

Obrazek

Obrazek

Najfajniejsze są jednak labirynty uliczek starówki kaleiçi, po których błądzi się szczególnie przyjemnie po zmroku, gdy nie ma już tutaj tylu turystów. W dzień niestety starówka przekształca się w jeden wielki bazar, ale nocą jest tu naprawdę bardzo urokliwie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Warto też wspomnieć o kuchni tureckiej. Zapewne mam wielkie braki co do tutejszych smaków, ale nauczona doświadczeniem chłopaków, którzy odchorowywali wcześniej tutejsze jedzenie, starałam się być ostrożna i zwykle wybierałam z karty tavuk şiş, czyli szaszłyki z kurczaka podawane z kawałkami tureckiego chlebka pide, ryżem, pieczonymi ostrymi papryczkami, ewentualnie z pieczonym pomidorem, cebulą posypaną papryką zwaną İsot lub Urfa biber oraz zestawem składającym się z sałatki z drobno pokrojonych, świeżych ogórków i pomidorów w sosie słodko-kwaśnym, jakby połączenie miodu z cytryną czy octem, ale nie nasze winegret; do tego łagodny sos jogurtowy i trzeci talerzyk z ostrą pastą koloru pomarańczowego. Do kebabów nie dodaje się ostrych sosów, jakie znamy z tureckich knajpek w Polsce, a poza tym je się o wiele więcej warzyw. Za to desery są zwykle bardzo tłuste. Szczególnie Künefe, deser z zapiekanego w miodzie, ciągnącego się sera o białym kolorze, ale smakującego jak żółty, tyle, że na słodko.
W Antalyi są uliczki i bulwary na pokaz, ale wystarczy przejechać się na obrzeża miasta czy wejść na jakieś osiedl, aby zobaczyć, że obok tych „poukładanych” dzielnic jest wiele miejsc zaniedbanych.

Obrazek

Dla mnie osobiście Turcja jest krajem kontrastów – szykownych bulwarów i rozpadających się chatek, sennych miejscowości i wielkich domów z sukniami ślubnymi na ich obrzeżach – różnobarwnym, pięknym, choć czasem kiczowatym. Przyciąga życiem, które w niej tętni, ludźmi o żywym temperamencie, pojmujących świat w inny niż my sposób, a więc trochę nieprzewidywalnych, od których jednak doznałam wiele serdeczności. Moja podróż odkryła zaledwie skrawek tego kraju – kultury, zabytków, cudów natury, itp. Marzy mi się, że wrócę tam kiedyś, aby przemierzyć Kapadocję, odwiedzić Istambuł.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Re: Pierwsze kroki - Turcja

PostNapisane: 15 maja 2014, o 22:49
przez Munthe
Wspaniałe zdjęcia, gratuluję udanej wyprawy :)

Re: Pierwsze kroki - Turcja

PostNapisane: 16 paź 2018, o 09:02
przez ana589
Ahhh, ile bym teraz dała żeby wybrać się do Turcji... Chociaż na pogodę w Polsce jak na razie nie mogę narzekać - jest po prostu pięknie :) https://wposzukiwaniu.pl/2018/09/30/turcja-na-wlasna-reke-wakacje-krok-po-kroku/ Dla tych, którzy szukaliby jak zacząć przygotowywać się do wyjazdu do Turcji podrzucam odpowiedni link. Mi bardzo pomógł się ogarnąć, a zaznaczę, że zawsze potrzebuję list punktowych i wypisanej listy rzeczy, które muszę zrobić czy zabrać :)

Re: Pierwsze kroki - Turcja

PostNapisane: 9 kwi 2019, o 09:22
przez Krzych9
Osoby, które planują dalszą podróż- do Turcji czy też innych krajów, na pewno zainteresuje oferta przewozu osób z lotniska Modlin na lotnisko Chopina . Myślę, że warto zastanowić się nad tego rodzaju transferami, bo są sprawne i niedrogie.